Ameryka, Rosja, Niemcy a sprawa polska

17.06.2021

Stwierdzenie, że PiS z powodzeniem skłóca nas ze wszystkimi sąsiadami, Bałtyku nie wyłączając – jest oczywiście prawdziwe. Trzeba też jednak przyznać, że jest to stan odpowiadający z grubsza naszym naturalnym, prostym instynktom narodowym. Skołowani własną historią, wiecznie podpuszczani do jej emocjonalnej wyłącznie, infantylnej recepcji – rzeczywiście w swe masie nie lubimy bodajże żadnego z naszych sąsiadów. 

Oczywiście, jak każde dziecko dajemy się wprawdzie czasem wkręcać w cykle a to miłości i pojednania z Niemcami, a to strategicznego sojuszu z Ukraińcami, co nie zmienia jednak faktu, że generalnie do pierwszych odczuwamy niechęć podszytą zawiścią, a do drugich protekcjonalną pogardę, niekiedy nazywaną współczuciem. Czesi nas śmieszą, Słowaków lekceważymy, nienawiść litewską potrafimy wyczuwać, o Rosjanach zaś nie ma chyba nawet co wspominać. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji za namiastkę wszystkich relacji międzynarodowych wystarcza nam jako nacji służalcze uwielbienie do Ameryki i protezy emocjonalne, w postaci nieodwzajemnionej miłości do Węgrów czy spontanicznej pro-ormiańskości, choć Węgrzy przez dekady nie rozumieli czemu każdy napotkany Polak rzuca im się na szyję, a Ormianie (w każdym razie ci prawdziwi, z Armenii) i tak wolą Francuzów. 

Generalnie jednak Polak to to dziecko, które stoi obrażone, samotne w rogu przedszkola, a potem wyżywa się na misiu, że nie jest kochane, nie rozumiejąc, że to nie o „przyjaźnie” chodzi, tylko o dorwanie się do co lepszych klocków…

Shere Khan porzucił Tabaqui’ego?

Im dalej w las – tym gorzej. Kolejne wystąpienia polityków III RP w sprawach wschodnich wydają się sugerować, że przeszli oni z etapu narzucania światu wizji Polski jako nieustającej ofiary „rosyjskiej agresji”, wchodząc obecnie w strefę rozpaczy i desperacji. Wiążąc wszystkie swoje nadzieje geopolityczne wyłącznie ze zwycięstwem Donalda Trumpa – nawet liderzy Prawa i Sprawiedliwości zdają sobie już chyba sprawę, że wprowadzili Polskę w sytuację bez wyjścia. Państwo nasze nie tylko prowadzi nieustającą wojnę propagandową przeciw Rosji, nie tylko zaangażowane było w żałośnie nieudaną próbę przewrotu na Białorusi – ale także przez obecne rządy zostało skłócone z wszystkimi praktycznie sąsiadami, nawet tymi określanymi jako „strategiczni sojusznicy”. Ostatnią szansą politycznej Warszawy były więc amerykańskie demokratyczne jastrzębie, zwykle nie mniej antyrosyjskie od prawicy republikańskiej. I znowu jednak, dało znać o sobie fatalne polskie rozeznanie w amerykańskiej polityce. Polska grała w ciemno w kontynuowanie, a nawet zaostrzenie sankcji za Nord Stream2, na zwiększenie obecności NATO na Ukrainie, na dokończenie przewrotu na Białorusi. Tymczasem żaden z tych scenariuszy nie jest obecnie realizowany, a Polska ze swoją kampanią antyrosyjską została sama, niczym… wciąż podjudzający szakal, zaskoczony ucieczką swego szefa tygrysa.

Jamał3? Polska powinna być beneficjentem rosyjsko-europejskiego dealu gazowego

Oczywiście, zarządcy III RP najmocniej drą szaty właśnie na tle swej klęski w walce przeciw europejsko-rosyjskiej współpracy energetycznej. Pamiętajmy jednak, że w rzeczywistości mowa wszak o operacjach czysto PR-owych, w kategoriach realnych dalsze eskalowanie niby-walki przeciw Nord Stream2 nie ma już żadnego sensu. Co więcej, nie istnieje w ogóle żadne zagrożenie dla Polski ze strony NS2, nie ma tylko zysków, które moglibyśmy uzyskać dzięki rozsądniejszej polityce energetycznej. Do znudzenia można wszak powtarzać, że to strona polska jeszcze w 2000 r. odrzuciła projekt gazociągu JAMAŁ-EUROPA 2 przebiegającego z Rosji via Białoruś przez terytorium Polski na Słowację i Węgry. Jeszcze mniej osób pamięta zapewne, że taka propozycja ze strony GAZPROMU i w ogóle Federacji Rosyjskiej wróciła ponownie w roku 2013, niezależnie od Nord Streamu czy raczej dla uspokojenia sąsiadów i zwiększenia dywersyfikacji kierunków przesyłu gazu. Wbrew pozorom to właśnie dywersyfikacja była bowiem zawsze elementem polityki rosyjskiej – podczas gdy Warszawa chętnie posługując się samym hasłem „bezpieczeństwa energetycznego” zrobiła wszystko, by najpierw próbować uzależnić nas od importu gazowego z Ameryki i krajów Zatoki, a następnie pokornie wkomponować w nowy europejski system energetyczny, montowany pod kierunkiem Niemiec. Polska mogła więc i powinna była być pierwszym i największym beneficjentem rosyjskiej ekspansji energetycznej, jak i energetycznej współpracy niemiecko-rosyjskiej. Nie jest bowiem wcale tak, że każde porozumienie Moskwy i Berlina musi się koniecznie odbywać polskim kosztem. Przeciwnie, mieliśmy wszelkie dane, by być w takich konfiguracjach dobrze zarabiającym junior-partnerem, co byłoby i tak zyskiem biorąc pod uwagę obecną podrzędną pozycję III RP. 

Niestety, plany takie zostały z miejsca odrzucone. Raz – bo takie rozkazy przychodziły z zewnątrz. Dwa, bo mając słabe rozeznania w geoekonomii, a w energetyce w szczególności - Polacy zawsze łatwo dawali się w tych sprawach podpuszczać i prowokować. Nb powinno to być także jedną z wielu polskich lekcji dla Ukrainy, która kończy nie lepiej niż Polska: na końcu europejskiego i globalnego łańcucha energetycznych dostaw, zamiast na samym jego początku. Rzecz jasna jednak taka refleksja jest poza zasięgiem polityków III RP i to wszystkich już opcji parlamentarnych, po ostatniej zmianie frontu i przybraniu tonów antyrosyjskich przez posłów Ruchu Narodowego. Samotność międzynarodowa Warszawy staje się zatem tym mocniej widoczna w kontekście nadchodzącego szczytu amerykańsko-rosyjskiego.

Zapomniane słowo normalizacja

Oczywiście, każde samodzielne państwo, nawet najgorzej zarządzane – już dawno zrozumiałoby, że taka polityka prowadzi donikąd, tylko potęgując koszty i straty po stronie polskiej. Nie mówimy nawet o żadnym wielkim zwrocie geopolitycznym, do takiego manewru w polskich elitach politycznych nie ma żadnego męża stanu odpowiedniego formatu. Samonarzucające się byłoby jednak przynajmniej uspokojenie nastrojów, wyciszenie kampanii antybiałoruskiej i wycofanie się z najbardziej absurdalnych deklaracji i działań antyrosyjskich. Nawet, jeśli rząd Polski robiłby to nieszczerze i wbrew sobie – i tak mogłoby to przynajmniej stanowić sygnał, że zrozumiano choćby część przyczyn fatalnego położenia międzynarodowego Polski. I chociaż Mińsk i Moskwa nie mają najmniejszych podstaw, by taką hipotetyczną zmianę traktować inaczej niż z nieufnością – to jednak byłby to jakiś pierwszy, zupełnie podstawowy krok do normalizacji. 

A jeśli już nikt w Warszawie nie umie myśleć w takich strategicznych kategoriach – to mógłby chociaż zrozumieć zamysł taktyczny: cień zasugerowania stolicom zachodnim, że Polacy też potrafią coś wykoncypować i nie są więźniami własnych fobii i narzucanej propagandy. Jasne – na Zachodzie też mało kto uwierzyłby, że Polacy zmądrzeli, ale znowu, ziarenko zwątpienia mogłoby z czasem wykiełkować. I byłoby to tym łatwiejsze do wykonania, a także sprzedania polskiej opinii publicznej, że nasi rodacy, jeśli cokolwiek mniej więcej poprawnie zapamiętali z historii najnowszej – to właśnie hasło zdrady Zachodu. Porzucenia nas dla własnych interesów – co wprawdzie nikogo nigdy i nigdzie nie dziwi, ale Polaków wciąż gorszy i oburza. I tym należałoby teraz zagrać tłumacząc zmianę akcentów. Tym bardziej, że przecież Prawo i Sprawiedliwość wszystko co czyni, także w polityce międzynarodowej – dokonuje wyłącznie pod kątem atrakcyjnego wypadania w oczach własnego elektoratu. To dlatego właśnie rząd PiS nawet gdyby chciał pomyśleć – sądzi, że nie może, bo wyborcy nigdy tego nie kupią. I tu ekipa Jarosława Kaczyńskiego może srogo się mylić – gdyby odpowiednio rozegrała wciąż żywe wśród Polaków kompleksy i urazy.

Odporni na kampanię nienawiści?

Wszak wg marcowego badania WCIOM większość ankietowanych Polaków i Rosjan uważa, że oba kraje powinny traktować siebie nawzajem jako sojusznika (42 proc. Polaków, 40 proc. Rosjan) lub wręcz jako przyjaciela (odpowiednio 22 i 28 procent). Co więcej, wyniki podobnych ankiet od lat utrzymują się na takim właśnie, zaskakująco wysokim poziomie – pomimo nieodmiennie (od dekady) natężenia agresywnej kampanii rusofobicznej w Polsce. Tymczasem ogromna część społeczeństwa polskiego nawet powtarzając te same niechętne Rosji komunały polityczne czy historyczne - nie widzi jednocześnie powodów, by stosunki ze współczesnym państwem rosyjskim nie miały być po prostu NORMALNE. Oczywiście, Polak codziennie jest bombardowany dziesiątkami newsów o kolejnych przejawach „rosyjskiej agresji”, o „straszliwej zaborczości Kremla”, o „wszechobecnej moskiewskiej agenturze” itd. Można też jednak założyć, że występuje efekt zmęczenia, a poza tym negatywnej weryfikacji tej propagandy w czasie. Zaostrzenie kampanii antyrosyjskiej w Polsce nastąpiło wraz z przewrotem na Ukrainie i miało służyć jego propagandowej osłonie. To wówczas (zresztą jeszcze pod rządami PO i PSL) rozpoczęto polowania na szpiegów, mające zastraszyć wszystkie środowiska popierające się właśnie prosto normalne stosunki polsko-rosyjskie, jak i te kręgi domagające się bardziej zdecydowanej postawy wobec odrodzenia na Ukrainie banderowskiego nazizmu. I pomimo upływu siedmiu lat ten straszny Putin wciąż nas nie napadł!

Jasne, Polakom wmawia się, że to zasługa naszych wspaniałych rządów i jeszcze lepszych sojuszy, które tak strasznie przerażają moskiewskiego satrapę. Ale Polak nawet ogłupiany – własny słowiański spryt przecież posiada. I może sobie dośpiewać: No, to skoro Rosjanie nie są jednak AŻ TAK straszni – to czemu by się z nimi samemu po cichu nie dogadać? A jeśli AŻ TAK straszni rzeczywiście są – to przecież jeszcze lepszy argument za porozumieniem!

Żeby też jednak nie popadać w fałszywy optymizm – te pozytywne instynkty Polaków nie mają jak dotąd żadnego przełożenia wyborczego. Polacy w ogóle mają problem z artykułowaniem i wyrażaniem swoich oczekiwań politycznych czy nawet społeczno-gospodarczych za pomocą kartek wyborczych. Przeciwnie, oczekują raczej na gotowe recepty serwowane przez wybieranych na raczej gorsze niż lepsze wyczucie, a potem przyjmują je takimi jakie są, bez oglądania się na detale. A polityka zagraniczna, mimo swych fundamentalnych implikacji ekonomicznych – pozostaje dla większości polskich wyborców właśnie detalem, nie mówiąc o jeszcze bardziej negatywnym nastawieniu to spraw międzynarodowych ze strony nie głosującej większości. Nie różni się to zresztą od typowej postawy także w pozostałych państwach medialno-demokratycznych. 

Polacy nie poznają prawdy

Zarządzający III RP nie muszą się zatem przejmować opiniami wyborców, skupiając na wykonywaniu wcześniej otrzymanych, cóż z tego, że już nieaktualnych poleceń. Jak więc słyszymy i czytamy niemal co dnia oficjalne oczekiwania czy to rządu, czy tzw. opozycji w Polsce wobec genewskiego spotkania światowych liderów nie zostaną spełnione, jeśli Joe Biden Władymira Putina co najmniej nie zastrzeli, nie pobije, a przynajmniej dotkliwie nie zelży i nie opluje, odbierając przy okazji Krym, Białoruś i co mu się tam jeszcze spodoba. Poziom medialno-propagandowej aberracji w III RP jest tak duży, że wszystko poniżej zostanie uznane za kapitulację i kolejną zdradę Zachodu. I równolegle – oczywiście zadziałają mechanizmy autokontroli. Cokolwiek bowiem się nie wydarzy, czegokolwiek przywódcy nie ustalą – w polskich mediach zostanie to zaprezentowane jako rosyjska przegranadowód słabości Rosji i oczywiście klęska Putina. Inaczej po prostu być nie może. 

Polacy nie dowiedzą się więc co naprawdę ustalili obaj prezydenci ani jakie będą tego skutki dla Polski. Dopiero za jakiś czas, gdy podrzędne kolonie dostaną jasne wytyczne z odpowiednich ambasad – będzie się można spodziewać jakichś zmian akcentów, może atakowania także trochę innych wrogów, może znowu jakiejś awantury o pietruszkę z którymś z sąsiadów, byle tylko odwrócić i zająć czymś i tak płytką polską uwagę. Pod rządami PiS do takiego czysto partykularnego celu – służy werbalna krytyka Niemiec, w tym bezsensowny zewnętrznie postulat „odszkodowań za II wojnę światową”.

Niemcy – Rosja zastępcza?

Kampania antyniemiecka w Polsce rozpoczęta przed kilku laty przez rząd PiS nawet jak na standardy III RP – była wyjątkowo infantylna. Chodziło o zbudowanie kolejnej prymitywnej polaryzacji: „dobre, bo amerykańskie PiS vs. zła, bo niemiecka PO”. I do dziś elementy tej propagandy w wystąpieniach przedstawicieli partii rządzącej słychać. Jarosław Kaczyński mógł robić to zupełnie spokojnie wiedząc, że niemal nikt nie będzie pamiętał, że jeszcze na początku lat 90-tych partią niemiecką w Polsce było… ówczesna ugrupowanie Kaczyńskiego, Porozumienie Centrum, zakładane z błogosławieństwem, a poniekąd i za pieniądze RFN-owskiej CDU. 

W dodatku też była to zagrywka płytka ani jednym bowiem swym działaniem rządy PiS nie zagroziły temu, co jest faktyczną istotą niemieckiej dominacji nad Polską – uzależnienia gospodarczego, czyniącego z III RP część ekonomicznych Wielkich Niemiec. PiS nie zwalcza niemieckiego kapitału w Polsce, nie utrudnia werbowania w Polsce pracowników dla niemieckiego przemysłu, nie prowadzi żadnych innych akcji poza czysto deklaratywnymi i przeważnie historycznymi. Wtedy zaś, gdy Niemcy występują jako główna siły Unii Europejskiej – Warszawa potulnie zwija i swoje niby-to-eurosceptyczne hasełka, którymi wymachiwano ku czci projektów „Europy Amerykańskiej” Trumpa. Tak właśnie stało się przecież z całą szopką odtańczoną przy okazji Europejskiego Funduszu Odbudowy. Ileż to się nad nim nie wydziwiano – by potem program ten cyrkowo przepchnąć przez parlament przy pomocy skeczy nieprzejrzystych tylko dla wyjątkowo naiwnych: z wydelegowaniem do opozycji jednej z partii koalicyjnych (Solidarnej Polski), „cudownym zdobyciem” dotychczas opozycyjnego koalicjanta („Lewicy”), wreszcie odpowiednio wyliczoną absencją dokładnie tylu senatorów (Platformy Obywatelskiej). A mowa wszak o programie podyktowanym przez Berlin za pośrednictwem Brukseli wyłącznie w celu ożywienia gospodarki niemieckiej pieniędzmi przepompowanymi przez państwa zależne, w tym Polskę. 

Dlatego też, choć Warszawa była gotowa na realizację pomysłów S. Bannona/D. Trumpa budowy „małej Unii” – to przecież skończyło się jak zwykle, na przejściowej poprawie sytuacji konkurencyjnej Waszyngtonu wobec Berlina (czyli kolejnej… zdradzie Zachodu!). Kiedy zaś Berlin i Bruksela załatwiają coś gospodarczo dla siebie ważnego – wszystkie partie III RP słuchają jednakowo uważnie. Niezależnie bowiem od tego kto nią rządzi – Polska pozostaje państwem dalszego rzędu niż Niemcy i cała Unia. Zaś ekonomiczne, przede wszystkim ze względu na swoją niesamodzielność – jest w ogóle poza klasyfikacją. 

Fundament geopolityki polskiej

A przecież jest też fundamentalną zasadą polskiej geopolityki, że tak jak przez wieki nasze stosunki ze wszystkimi innymi państwami i narodami mogły być tylko funkcją naszych relacji z Rosją i Niemcami i ich odniesień na dany obszar świata – tak dziś analogicznie wygląda sytuacja Polski między Ameryką a Rosją. I nie zmienia tego nawet wspomniana niemiecka dominacja gospodarcza nad Polską, dokonywana jest ona bowiem (wciąż jeszcze) w ramach i z mandatu amerykańskiego. Polska nie może mieć więc innej polityki zagranicznej, jak tylko polityka wobec USA i polityka wobec Federacji Rosyjskiej. I innej zewnętrznej (?) polityki gospodarczej, jak tylko polityka wobec Niemiec. Wszystko inne jest wtórne. 

A III RP z tych trzech nie ma żadnej.

Konrad Rękas