Obserwator uczestniczący rozmowa z Konradem Rękasem
Panie Konradzie, czemu nie NATO? Jaką ma Pan geopolityczną wizję Polski?
III Rzeczpospolita u swoich początków była trochę jak 18-latek wchodzący w dorosłość, który koniecznie chce i musi spróbować co mu teraz wolno – czy sprzedadzą mu piwo w sklepie, czy może zagłosować itd. Spróbuje – i przynajmniej z niektórych tych aktywności rezygnuje, bo jakoś go nie wciągnęły. Z Polską po 1989 r. było nieco podobnie – zachłysnąwszy się odzyskaną suwerennością chcieliśmy wszędzie wstąpić, wszędzie się zapisać i być obecnymi – bo wreszcie mogliśmy. Z dzisiejszej perspektywy możemy jednak nieco ochłonąć i spojrzeć co nam się realnie opłaca, co przyniosło korzyści Polsce i Polakom – a które zobowiązania międzynarodowe okazały się tylko obciążeniem.
Z analizy takiej nasza przynależność do NATO nie wychodzi obronną, nomen omen, ręką. Pakt Północnoatlantycki właśnie jako sojusz obronny jest przedstawiany – a tymczasem proszę wskazać: kiedy kogokolwiek przed jakimkolwiek zagrożeniem realnie obronił? Przeciwnie, przez ostatnie dwie i pół dekady NATO występowało jako strona agresywna, m.in. wobec Jugosławii. Obecnie zaś to właśnie trwanie w NATO sprowadza na Polskę zagrożenie – choćby ze strony islamskich terrorystów, którzy nie mieliby żadnego powodu, by pojawiać się nad Wisłą – no chyba, że aby zadać cios sojusznikowi Waszyngtonu. NATO oznacza także koszty, konieczność utrzymywania wydatków wojskowych na poziomie 2 proc. PKB, jednak niekoniecznie na te cele, które wynikałyby z realnych potrzeb obronnych Polski. Jeśli mamy wydawać takie pieniądze – to może choćby na lepsze wyposażenie i warunki wyszkolenia Wojsk Obrony Terytorialnej, a nie na amerykański i niemiecki demobil do wojen kolonialnych w tropikach?
Oczywiście, zarówno wydatki wojskowe, jak i samą przynależność do NATO tłumaczy się Polakom „zagrożeniem rosyjskim”. Cóż, sektor wojenno-przemysłowy (w tym przypadku zresztą nawet nie polski…) zawsze straszy wojną, żeby sprzedawać swoje produkty. Obóz rządzący obecnie III RP również ma swój interes by budować obraz Polski jako „zagrożonej zewsząd twierdzy”. W rzeczywistości jednak nikt, nawet najbardziej twardogłowi propagandyści PiS - nie jest w stanie wskazać żadnych realnych punktów spornych między Polską a Rosją. Moskwa nie ma wobec nas pretensji terytorialnych, nie potrzebuje bogactw naturalnych ukrytych rzekomo pod „Przesmykiem Suwalskim”, nasze znaczenie międzynarodowe jest zbyt małe, byśmy w czymś rzeczywiście choćby przeszkadzali rosyjskiej dyplomacji. Warszawa mogłaby się więc przestać wygłupiać i przywrócić obustronnie korzystne, zwłaszcza dla polskich rolników i przetwórców spożywczych, stosunki handlowe z Federacją Rosyjską. Co więcej, jak dotąd politycy III RP twierdzili, że kłócą się z Rosjanami przede wszystkim o Ukrainę. A skoro następować ma otrzeźwienie w relacjach polsko-ukraińskich i Polska ma przestać wspierać bezkrytycznie wspierać władze w Kijowie – to już w ogóle nie ma o co się z Putinem spierać.
Jakie korzyści mogłoby nam dać wyjście z NATO?
Będzie bezpieczniej – bo przestaną zwracać na nas uwagę islamscy terroryści i zmienią cele rosyjskie rakiety, z klucza wymierzone w wojska amerykańskie stacjonujące w Polsce. Będzie taniej – bo wydatki obronne będzie można zracjonalizować i skupić na rozwijaniu własnego przemysłu zbrojeniowego. I będzie wreszcie samodzielniej, to znaczy Polska, zwłaszcza jeśli opuści również Unię Europejską – będzie mogła prowadzić samodzielną politykę zagraniczną. Ład i bezpieczeństwo światowe, regionalne w Europie Środkowej, a co za tym idzie także bezpieczeństwo Polski nie są bowiem związane z utrzymywaniem za wszelką cenę militarnej i globalnej przewagi globalnej USA. Przeciwnie, kolejne wojny i kryzysy finansowe na świecie wskazują, że koszt tej hegemonii – także ponoszony przez Polskę – jest coraz wyższy. Najwyższy więc czas, by Ameryka zajęła się rozwiązywaniem swoich problemów wewnętrznych, a świat wrócił do możliwie najstabilniejszego stanu – wielobiegunowej równowagi między państwami samodzielnie kształtującymi swoją geopolitykę.
Jak Pan uważa, czemu tylko niewielka część polskich elit podziela tę Pańską wizję? A może podzielają, tylko się nie przyznają?
Znacznie większa, niż się to powszechnie wydaje. Zdziwiłby się Pan Redaktor jak wielu posłów na Sejm obecnej kadencji, nawet tych z PiS-Zjednoczonej Prawicy (i to zupełnie na trzeźwo…!) głośniej lub ciszej zwracało się do Mateusza Piskorskiego czy do mnie z prośbą „…i proszę pozdrowić prezydenta Putina!”. Odkąd jednak Mateusz siedzi w areszcie, czyli od dwóch lat – takie prośby są przekazywane zdecydowanie szeptem…
Mówiąc zaś poważniej – sądzę, że wiele osób ma świadomość, że geopolitycznie Polska znalazła się w ślepej uliczce. Polityka obecnego rządu skłóciła nas ze wszystkimi już niemal sąsiadami, a pomysł „oparcia o Amerykę” jest rodem z teorii o sojuszach egzotycznych, sformułowanej niegdyś przez Cata-Mackiewicza. Pamięta Pan ją? Jeśli upadek, czy choćby zagrożenie naszej niepodległości nie przyczynia się do istotnego uszczerbku interesów naszego sojusznika – taki sojusz jest w istocie egzotyczny. Prezydent Trump, którym tak zachwyca się część wspomnianych „elit” III RP – działa niemal wyłącznie jako akwizytor amerykańskich przemysłów: zbrojeniowego i wydobywczego. Mamy od Ameryki kupować uzbrojenie, gaz, w przyszłości także węgiel, a niedługo pewnie nawet… orzeszki pistacjowe. I taka to i cała „przyjaźń”.
Tzw. opozycja parlamentarna również nie przedstawia żadnej poważnej alternatywy, bowiem w „dalsze umocnienie Unii Europejskiej” nie wierzą już chyba nawet w Brukseli. Jakieś pomysły w rodzaju „trójmorza” czy „międzymorza” również nie brzmią poważnie, w istocie bowiem kraje Europy Środkowej więcej dzieli niż łączy, brak jest czynnika wspólnego – no chyba, że uznać by za takowy dążenie do normalizacji relacji Wschód-Zachód, co postulują m.in. Czechy, Węgry, czy Bułgaria.
W tej sytuacji pełna niepodległość i niezależność Polski wydaje się być po prostu jedynym racjonalnym rozwiązaniem. Tam nasze sojusze – gdzie nasze realne interesy. Spora część polskiego społeczeństwa to czuje, ponieważ jednak równocześnie nie widzi żadnego związku między swoimi odczuciami, a polityką w III RP – więc wybiera milczenie.
Lewica, prawica, k…ca…?
Co Pan sądzi o polskiej debacie publicznej? Na ile jest ona ideowa? Na ile jest szczera?
Przepraszam, o czym? Proszę nie żartować, trzy całodobowe stacje dyskusyjno-polityczne, parę programów z kopaniem jedni drugich i tymi samymi gośćmi oraz kilka gazet i portali z tytułami w rodzaju „Iks zaorał Igreka” – to jeszcze nie jest debata publiczna. Mniej lub bardziej świadomie, ale zarówno politycy, jak i część środowisk uważających się za opiniotwórcze - zaordynowali Polakom system nazywany alienacyjno-polaryzacyjnym, czyli mówiąc prościej PIS: podzielić i skłócić. I nie chodzi o polityków, oni sobie za to sami płacą, a po telewizyjnej kłótewce idą wspólnie na wódkę. Problemem jest, że zwykli ludzie, „normalsi” potrafią zerwać wieloletnie znajomości przez jednego mema wrzuconego na FB. Doroczne, tradycyjne przekomarzanki szwagrów przy świątecznych stołach zamieniają się w prawdziwe, pełne nienawiści awantury na całe życie. Nasz naród już dawno nie był tak podzielony, nie drążyła go tak głęboka wzajemna nienawiść, nigdy chyba tak łatwo nie było Polaków przestraszyć. I odpowiadając na niezadaną część pytania – nie, nie widzę łatwych rozwiązań jak stan ten można by zmienić.
Czy uważa się Pan za lewicowca czy za prawicowca? A może sądzi Pan, że zasadniczy podział polityczny przebiega dzisiaj nie pomiędzy prawicą a lewicą, tylko gdzie indziej?
To samo pytanie zadał mi kiedyś Mieczysław F. Rakowski. I wtedy, i dziś odpowiadam tak samo: uważam się za człowieka zdrowego rozsądku. Jeśli lewicowością jest widzenie, że Polska od 28 lat coraz głębiej pogrąża się w pułapce średniego wzrostu, zabezpieczonej zbyt niskimi płacami pracowników – to jestem lewicowcem. Jeśli liberalizmem jest dostrzeganie przeregulowania niemal każdej dziedziny życia w Polsce, nadmiar biurokracji i kosztów jej utrzymywania – to jestem liberałem. Jestem konserwatystą, bo za jedynie użyteczną uważam konserwatywną, stańczykowską szkołę myślenia politycznego, jestem narodowcem, bo kieruję się priorytetem interesu polskiego. Można tak w nieskończoność – bo prostu uważam, że przede wszystkim trzeba myśleć. Najlepiej samodzielnie.
A co z polskim podziałem na PiS i nie-PiS? Uważa go Pan za istotny i trwały?
Ten podział będzie trwał tyle, ile życie Jarosława Kaczyńskiego. Potem w samym PiS-ie zastąpią go wojny diadochów: Dudy, Macierewicza, Kamińskiego, Ziobry, Morawieckiego i pewnie innych.
Europy jedność przez podział
Co Pan sądzi o Unii Europejskiej? Czy powinna się rozpaść na państwa narodowe?
Problem ze stosunkiem do Unii Europejskiej w Polsce wynika z tego, że Polacy za dobrodziejstwa związane z przynależnością do tej struktury uważają te regulacje, które istniały bez UE i bez tej czapy byłyby do utrzymania. Chodzi przede wszystkim o wspólny rynek pracy, który uwolnił prawie 3 miliony Polaków od tyranii niskich zarobków, braku mieszkań, drogich kredytów, beznadziei i wykluczenia. Jak wkrótce zobaczymy na przykładzie Brexitu (a już widzieć powinniśmy przyglądając choćby naszym w Norwegii) – to Zachód potrzebuje polskich (a także węgierskich, rumuńskich, a niedługo także ukraińskich i innych) gastarbajterów nie mniej, niż Polacy (Węgrzy, Rumuni itd.) potrzebują normalnie płatnej pracy. Do takiego wspólnego interesu Unia w ogóle nie jest potrzebna. Podobnie jak i obecna strefa Schengen – nie obejmująca przecież wszystkich państw UE, za to szersza niż sama Unia – mogłaby istnieć bez wspólnej czapy. Inwestycje publiczne? Zdrowe państwo jest w stanie je realizować, a ścieżki kredytowe czy nawet dotacyjne są pochodną nadwyżek kapitałowych państw rozwiniętych (i nie tylko – bo na nadmiar gotówki „cierpią” dziś także np. Chiny). I tak dalej – Unia jako projekt gospodarczy czy społeczny jest już niepotrzebna, to samo, tylko taniej mogłyby działać i porozumiewać się bezpośrednio zainteresowane samodzielne państwa.
Natomiast UE – o czym się za często zapomina – była także pewnym projektem cywilizacyjnym, eksperymentem – czy uda się stworzyć „nowego człowieka” na bazie jakiejś sztucznie wymyślonej nowej (bo nie tradycyjnej) „europejskiej tożsamości”, z nową elitą, do dziś najbardziej zainteresowaną przetrwaniem samych instytucji – brukselskiej biurokracji i pewnych układów polityczno-biznesowych z jej udziałem. Eksperyment ten sfalsyfikowała postawa imigrantów, którzy w dużej masie nie tylko nie dali się wykorzenić, nie byli zainteresowani asymilacją do tej nowej „europejskiej tożsamości”, ale przeciwnie, często zwłaszcza w kolejnych pokoleniach poszukiwali swoich korzeni, niestety niekiedy odnajdując je w wynaturzonej formie wahabickiego radykalizmu i terroryzmu. W tym zakresie eksperyment UE po prostu się nie udał i czas go zwinąć.
Działa Pan nie tylko w Polsce, także w szkockim ruchu niepodległościowym. Czy państwa wielonarodowe - jak Wielka Brytania i Hiszpania - również powinny się rozpaść?
O tym w Szkocji zadecyduje zapewne kolejne referendum niepodległościowe, również Madryt wiecznie problemu Katalonii nie będzie mógł „rozwiązywać” za pomocą więzień i policyjnych pałek. Nowe ruchy niepodległościowe starych, czy wręcz bardzo starych (jak Szkoci) narodów są po prostu faktem. Z jednej strony odznaczają się dużą świeżością, dynamiką działania i autentycznością, co mocno kontrastuje z kryzysem tożsamościowym w niektórych państwach. Jednocześnie zaś tam, gdzie – jak w Szkocji – narodowcy-niepodległościowcy rządzą, tam już dowiedli swojej dojrzałości, promując bardzo organicystyczne podejście do polityki społecznej i otwarty, zdrowy i pozbawiony agresji i frustracji model polityki narodowej.
Nie jest przypadkiem, że znaczna część spośród ok. 180 tys. mieszkających w Szkocji Polaków popiera obecnie szkockie dążenia niepodległościowe, głosuje w wyborach lokalnych na Szkocką Partię Narodową, korzystając z polityki społecznej realizowanej przez krajowy rząd Nicoli Sturgeon i wiążąc swoją przyszłość z wolną Szkocją. Ja również szczerze jej kibicuję, zazdroszcząc, bo chciałbym również, a nawet bardziej niepodległej Polski.
(…)
Jak widzi Pan kwestię uchodźców? W Szkocji, w Polsce i w całej Europie?
W Polsce to wciąż problem może nie do końca zastępczy, ale na pewno nie pierwszoplanowy. Znaczna część eksponowanych i głośnych kłopotów Europy Zachodniej, to pokłosie kilku dekad polityki imigracyjnej – zwłaszcza Francji i Niemiec. Do Polski nikt z przybyszów się bynajmniej nie spieszy. Ci z nich bowiem, którzy szukają pracy – już zdążyli się zorientować, że w Polsce wcale jej nie ma. A ci, którzy woleliby zasiłki – byliby jeszcze bardziej rozczarowani brakiem jakiejkolwiek polityki socjalnej w III RP. Wiele ekscytacji w Polsce budzi nasze 500+ - ale naprawdę, w porównaniu z systemami państwa dobrobytu zbudowanymi w Niemczech, Holandii, Skandynawii czy w Szkocji – doprawdy nie mamy ani czym się chwalić, ani na co oburzać.
Prawdziwy problem imigrancki to w polskim przypadku 1,5-milionowa rzesza Ukraińców. Po pierwsze, nikt homogenicznego dotąd społeczeństwa polskiego nie przygotował na nagłą wieloetniczność. Po drugie – ukraińscy pracownicy, niestety psują polski rynek pracy, przekonują bowiem część pracodawców, że da się utrzymywać absurdalnie niskie płace w nieskończoność. Po trzecie wreszcie – współczesna Ukraina jest państwem o polityce historycznej, propagandzie i edukacji skażonych zbrodniczą, nazistowską ideologią banderowską, której ofiarami padają zwłaszcza młode pokolenia Ukraińców, także tych przybywających następnie do Polski. Oczywiście, w wersji skrajnej, w sytuacji, gdy na Ukrainie publikowane są z błogosławieństwem władz państwowych mapy „ziem pod tymczasową okupacją polską”, czyli Podkarpacia i Chełmszczyzny – może to zakończyć się irredentą z udziałem zradykalizowanych przybyszów. Nawet jednak jeśli unikniemy tak czarnego scenariusza – to konflikty etniczne wydają się nieuniknione, ze szkodą dla stabilności Polski i relacji polsko-ukraińskich.
Podobno podróżuje Pan też po Bałkanach, Zakaukaziu i krajach Bliskiego Wschodu. Czy może nam Pan powiedzieć więcej o tych podróżach? Czy one mają związek z kwestią uchodźców? Czy chodzi o sprawy orientacji geopolitycznej Polski - bardziej na Wschód, mniej na Zachód?
Na świecie dzieje się dużo więcej ciekawych rzeczy niż można by wnosić oglądając telewizję w Polsce. Warto je więc zobaczyć na własne oczy, a także rozmawiać z inteligentnymi, niekoniecznie identycznie myślącymi ludźmi. Czy mając wehikuł czasu nie chciałby Pan np. być w Sarajewie 28. czerwca 1914 r.? Albo 7. listopada sto lat temu w Piotrogrodzie, żeby sprawdzić jak to się naprawdę zaczęło? Być może my również żyjemy w epoce o podobnym znaczeniu, stąd staram się być obecny – i dawać świadectwo.
(…)
„Po całym świecie
możesz szukać Polski, panno młoda,
i nigdzie jej nie najdziecie…”
Mówiliśmy o geopolitycznej wizji Polski. A jaką ma Pan społeczno-polityczną wizję naszego kraju? Czy to prawda, że składa Pan kwiaty pod opuszczonymi pomnikami partyzantów i innych bojowników ruchu ludowego?
Moi dziadkowie walczyli w Batalionach Chłopskich, brat cioteczny dziadka – major Stanisław Basaj – „Ryś” bronił Zamojszczyzny przed Niemcami i nacjonalistami ukraińskimi. Krwi przelanej za Polskę nie wolno dzielić. A pomniki są po to, by przypominały nam skąd się wzięliśmy, z jakimi zagrożeniami przychodziło się mierzyć naszym przodkom. Traktowanie ich młotem, dynamitem i spychaczem zamiast miotłą, szlauchem i od czasu do czasu kwiatkami przecież nam historii nie zmieni. Za dużo się w Polsce niszczy, a za mało sprząta.
Jak widzi Pan historię PRL? Rolę takich - skądinąd różnych - postaci jak Bierut, Berman, Minc, Ochab, Gomułka, Moczar, Gierek, Jaruzelski, Rakowski?
Jak wspomniałem – poznałem dwóch ostatnich z tej listy. Mieczysław F. Rakowski to przede wszystkim legenda dziennikarstwa. Bez niego nie byłoby „Polityki” – w PRL jednego z najciekawszych pism od Łaby do Władywostoku, on wyznaczał kanony publicystyki, wychowywał genialnych reportażystów. Jako człowiek mediów, dziennikarz z 21-letnim dziś stażem uważam za zaszczyt, że mogłem z nim pracować, publikując na łamach miesięcznika „Dziś”. W dodatku, mam wrażenie, że również MFR lubił „swojego konserwatystę”. Warto też zauważyć, że to rząd Rakowskiego był tym, który otworzył szeroko drzwi polskiej przedsiębiorczości i inicjatywie, pozwolił wreszcie Polakom zarabiać i z nadzieją patrzeć w przyszłość. To też wielka wartość i ważny element oceny tej postaci historycznej.
A skoro już o postaciach historycznych mowa – to dużo piszą właśnie o historii nie byłem jednak przyzwyczajony, żeby bohaterowie moich tekstów zgłaszali się do mnie z uwagami do nich. Ani margrabia Wielopolski, ani Roman Dmowski, ani Wacław II Czeski jakoś nigdy nie zadzwonili z polemiką – a generałowi Jaruzelskiemu ten nietakt się przydarzył po jednym z moich artykułów o stanie wojennym, opublikowanym w „Myśli Polskiej”. W efekcie odbyliśmy kilka rozmów potwierdzających moje opinie, że - po pierwsze, był to bodaj ostatni mąż stanu, jaki się Polsce przydarzył, po drugie - że był to człowiek wybitnie inteligentny, a po trzecie - że nigdy, przenigdy nie należy przerywać generałom, kiedy rozliczają się ze swoją i z narodową przeszłością.
(…)
Panie Konradzie prezentuje Pan organiczną wizję społeczeństwa, w którym więź etniczna jest mocna, a władza pragmatycznie oscyluje między ideami prawicowymi, liberalnymi i lewicowymi, zależnie od potrzeby. Czy Pana zdaniem jakieś społeczeństwo w jakiejś mierze już zrealizowało taką organiczną równowagę. Czy widzi Pan możliwość realizacji takiej wizji w najbliższej przyszłości. Czy przewiduje Pan jakiś wpływ nowych technologii (komunikacyjnych i innych) na ew. realizację takiej wizji.
Ściganie za wszelką cenę różnorakich, oczywiście z założenia najszlachetniejszych utopii, idealnych ustrojów, wizji organizacji społeczeństwa itp. – z reguły prowadzi do większych jeszcze problemów niż te, które się w tak ideologiczny sposób próbuje rozwiązać. Mieliśmy tego dość przykładów w XX wieku – a i współcześnie. Nie cenię i nie wierzę w inżynierię społeczną, w dopasowywanie człowieka do z góry przyjętych założeń – nieważne, czy miałoby to być platońskie państwo idealne, Open Society, czy miasto bez samochodów.
Zwłaszcza w przypadku Polaków, ludzi wystarczająco już steranych codziennym życiem i marnymi doświadczeniami historycznymi – najlepsze, co można by zrobić, to zostawić nas w spokoju i pozwolić w miarę normalnie, w miarę bezpiecznie i w miarę dostatnio żyć w naszym kawałku świata, nie zawracając nadmiernie głowy „wielkimi reformami”, czy małymi uciążliwościami. Polacy zasługują na spokój, po tym wszystkim, co nas historycznie spotkało i spotyka, dlatego nie widzę sensu porywania się na wielkie wizje. Przeciwnie, jedyną realizacją jakiegoś dalekiego ich echa - może być tyko pragmatyczne zarządzanie, oczywiście oparte o zasady interesu narodowego i racji stanu – ale przede wszystkim właśnie dla ludzkiego, polskiego świętego spokoju.
A jeśli komuś to się skojarzy np. z koncepcjami rządu mieszanego etc. – to znaczy tylko, że był dobry z politologii i historii idei.
Mówi Pan o głębokim podziale społeczeństwa, często wspomina Pan tez o swoim chłopskim rodowodzie i czci dla chłopskich bojowników. Zdaniem wielu osób obecne rozdarcie polityczne jest wynikiem odziedziczone po pańszczyźnie głębokiego podziału społecznego na "jaśniepaństwo"/inteligencję/klasę średnią z jednej strony i "ciemny lud"/"chamstwo" z drugiej. Co sądzi Pan na ten temat? Czy widzi Pan sposób na to, żeby zniknęła pogarda z jednej strony, a głęboka nieufność z drugiej?
Ha, bardzo dobre pytanie. Aż się dziwnie składa, że pisarz, który wcześniej stawiał je literacko w „Kordianie i Chamie”, Leon Kruczkowski - właśnie stracił bodaj wszystkie ostatnie swoje ulice w Polsce… No, ale kto dziś czyta taką starzyznę. Odwołując się więc do bardziej współcześnie zrozumiałego odniesienia – mamy w Polsce „Panów z Meereen” (niczym w „Grze o tron”), czyli wcale niezbyt liczną grupę zadowoloną z przebiegu tzw. transformacji społeczno-ustrojowej w Polsce i jej obecnych skutków, przekonaną, że generalnie kierunek przemian był pozytywny, inaczej się nie dało, zresztą wszystko gwarantowały odpowiednio dobrane autorytety. „Panowie z Meeren” niekiedy odczuwają problem zaistnienia dość znaczących nierówności płacowych w naszym kraju, niektórzy chętnie by też dociekli skąd się u licha wzięło w Polsce bezrobocie, tendencje imigracyjne i cały zakres frustracji i niezadowolenia – może należałoby w tej sprawie zorganizować jakieś otwarte studio telewizyjne? Najlepiej z udziałem kogoś od pracodawców, socjologa, psychologa społecznego i koniecznie kogoś z młodzieży! Znacie Państwo takie kręgi i gremia? Ci sami „Panowie zMeereen” najbardziej są zatem zdziwieni, że ktoś ich zadowolenia nie podziela, za zaniepokojenie nie jest szczególnie wdzięczny i co gorsza, zabiera się do krzyżowania tych sytych na murach miasta.
Oczywiście, mechanizm ten faktycznie jest obustronny. Przekładając to na podziały partyjne mamy w Polsce do czynienia z sytuacją, w której wyborcy PiS upierają się przy najfatalniejszym na ewidentną chorobę lekarstwie, zaś wyborcy PO i przyległości są przekonani, że o żadnej chorobie nie może być mowy. Mamy więc do czynienia ze wspomnianą wcześniej polaryzacją – podczas gdy reszta społeczeństwa poddaje się będącej drugą stroną tego samego mechanizmu alienacji, co zapewnia trwałość całego układu politycznego i społeczno-ekonomicznego w Polsce. Przede wszystkim jednak jego gwarancją pozostają uwarunkowania geopolityczne Polski, a więc dopiero ich zmiana może wpłynąć na zaleczenie ran i wypełnienie ubytków naszej narodowej świadomości i… solidarności.
----------------------------
Powyższy wywiad pod koniec ubiegłego roku, przez kilka miesięcy i na raty przeprowadzał ze mną jeden z głównonurtowych tygodników (na potrzeby także szykowanej po cichu, a głośnej w założeniu publikacji prasowej). Ponieważ jednak ostatecznie materiał się nie ukazał, więc – opuszczając wątki poboczne i mniej aktualne zdecydowałem się opublikować samodzielnie ten nieco przydługi materiał uznając, że mam do tego prawo, skoro składa się niemal wyłącznie z przejawów mojego własnego gadulstwa. Osoby twórców pytań zostały opuszczone, bowiem zmieniały się i niekoniecznie występowały pod własnymi danymi – niech więc tak pozostanie…