Polityka pomnikowa, czyli co czeka Polskę

19.10.2018

Do znudzenia trzeba przypominać – faktem politycznym jest nie tylko kto stoi na danym pomniku, ale co się z danym monumentem i kiedy robi: stawia – czy rozwala? Obecna sytuacja Polski daje się opisać m.in. właśnie przez ten pomnikowy aspekt…

Polityczne implikacje kultu Żołnierzy Wyklętych

Na topie, w tym oczywiście właśnie stawiani na pomniki – są przede wszystkim tak zwani Żołnierze Wyklęci. Cześć dla uczestników (zwłaszcza poległych) antykomunistycznego powstania zbrojnego i wszystkich, którzy za takich członków są obecnie uważani – już dawno przestała być tylko przywracaniem publicznej pamięci tego elementu dziejów narodu, przeszła etap zwykłego szacunku dla bohaterów, a obecnie przybrała kształt oficjalnej ideologii państwowej. A taka ideologia – podlega prawidłom oceny politologicznej, wolnej od elementu emocji, nieodmiennie przy takich tematach powracającego.

Nie chodzi (tylko) o historię

Nie chodzi bowiem, rzecz jasna, o setne wznowienie dyskusji o sensie/bezsensie podziemia antykomunistycznego - tylko o dostrzeżenie współczesnych i przyszłych implikacji odrębnego od historii faktu politycznego, jakim jest tytułowy kult ŻW. Właśnie konieczność takiego rozdzielania znaczeń - sprawia wyraźną trudność różnym szczerym pasjonatom, upierającym się, by nie dostrzegać jak, do czego i przez kogo pamięć o ich idolach jest wykorzystywana. 

W dyskusjach (nie tylko internetowych) na takie tematy zwraca więc uwagę nagromadzenie emocji, przy jednoczesnym niedoborze obserwacji i analizy jej wyników. Nie dość więc, że np. Żołnierze Wyklęci już nie są „Wyklęci” (bo teraz się woła na nich jakoś inaczej), to jeszcze kult nie jest „kultem” – bo to „normalny szacunek dla bohaterów, którym wy/oni/nikt nie dorasta do pięt, na których miejscu nie jesteśmy i nie wiemy co byśmy zrobili i których tylko wnuki ubeków nie szanują…” itd. Czyli - całe towarzystwo adoracyjne nie ma problemu z racjonalnym opisem rzeczywistości, nie jest przyczynkarskie i nie obraża się za naruszenie godności bóstw nie dość pełnym uwielbienia słowem... Tymczasem pokłócić się i zwyzywać od „zdrajców sprawy narodowej” nie sztuka, ani to jednak faktów nie zmieni (a upaństwowienie kultu ŻW jest po prostu faktem), ani nie zwolni nas od obowiązku ich racjonalnej interpretacji. Nie mówimy o szacunku lub jego braku do tych walczących i poległych, tylko o politycznym tego szacunku wykorzystywaniu. To po prostu inny temat.

Do czego służy kult

Pytanie o kult ŻW ma bowiem swoje aktualne i poważne uzasadnienie. Pamiętajmy:

Kult powstania styczniowego doprowadził m.in. do akcji Piłsudskiego w 1914 r. która o mało nie pogrzebała szans na niepodległość Polski.

Kult „Czynu Legionowego” doprowadził m.in. do tragedii powstania warszawskiego, unicestwiającego polską stolicę.

A kult wszystkich wymienionych - dał siłę ruchowi solidarnościowemu, który doprowadził do utraty przez Polskę niepodległości na rzecz Zachodu i dewastacji społecznej i tożsamościowej polskości.

Stąd troska jak skończy się i do jakiej tragedii doprowadzi kolejna pseudo-historyczna ideologia - jest dziś bardziej niż uzasadniona.

Oczywiście, można też zauważyć, że spośród wymienionych taki kult Piłsudskiego, mimo swej historycznej szkodliwości - teoretycznie może być wykorzystywany, np. do umacniania autorytetu władzy i państwa (powtórzmy, abstrahując od faktów). Kult ŻW mógłby analogicznie służyć wzmacnianiu trendu do odzyskania przez współczesną Polskę niepodległości – tyle, że… jakoś nie służy. A najwięksi orędownicy nieoglądającej się na okoliczności walki o suwerenność narodową przeciw największym choćby światowym potęgom – widocznie akceptują stan, w którym Polskę na baczność stawia obcy ambasador, a żołnierze stacjonującej w Polsce obcej armii biją Polaków. To po co komu taki kult, po co on właściwie Polakom? Żeby się wykrzyczeli, wyskładali kwiatki i nawystawiali pomników, zadowalając pustą formą kultu, jednak bez choćby zbliżania się do wiązanych z nim wartości?

Jestem dziedzicem Wyklętych/Niezłomnych, bo mówię, że jestem przeciw imigrantom, głośno krzyczę PRECZ Z KOMUNĄ, a poza tym obiektywnie pomagam siłom politycznym konserwującym i korzystającym z patologicznego post-komunistycznego systemu gospodarczo-politycznego w Polsce, sprowadzającym po cichu imigrantów i oddającym niepodległość naszej ojczyzny obcym” – tak, niestety mogłaby się przedstawić znaczna część szczerych zwolenników kultu ŻW, gdyby była zdolna spojrzeć na swe deklaracje i działania z boku, bez autouwielbienia i zasłaniania się mega-patriotycznymi dekoracjami. Oczywiście, większość tego nie zrobi, zadowalając się egzegezą historii najnowszej Polski sprowadzającą się do przekonania, że Stalin rządził w naszym kraju co najmniej do 1989 r., Beria wybory przegrał dopiero w roku 2015, ostatni leśni z lasów wyszli dopiero na wezwanie premier Szydłoi w ogóle komuny nikt nie przeżył (poza sowieckimi pachołkami), zaś dzisiejsze patriotyczne formy życia wyewoluowały sobie z patriotycznego tchnienia przodków. Przyznajmy, że taka wizja świata zdecydowanie ułatwia wykorzystywanie także kultu ŻW do bieżących celów politycznych, niekoniecznie jednak zgodnych z polskimi interesami narodowymi

Porozmawiajmy dla odmiany jak dorośli.

Ostatnia (czyli mająca ledwie może dekadę) fala kultu ŻW nie była przecież bynajmniej spontaniczna (mimo względnie licznych, oddolnych przykładów). Po prostu, grupaskądinąd sympatycznych osób uznała w pewnym momencie, że legenda ta może być użyteczna do budowy ruchu politycznego (zanim on sam wypracuje jakiś własny mit, nad którym zresztą też pracowano). Ostrzegaliśmy wówczas tych uroczych ludzi, że uruchamiają treści, nad którymi nie zapanują – bo w takie klocki są lepsi macherzy. Zwłaszcza, że już raz (w latach 90-tych) ŻW jako projekt ideologiczno-propagandowy próbowała dla Porozumienia Centrum wykreować Liga Republikańska, również w intencji, by immanentną dla PC realną akceptację, afirmację i korzystanie z systemu post-komunistycznego – pokryć deklaratywną anty-komunistyczną pryncypialnością. Maszerujący jednak nie słuchali, szybko więc zostali wyautowani, a podpromowany już kult ŻW – stał się upaństwowioną następnie ideologią PiS.

Na razie wiemy tylko, że znowu – służy uwiarygodnianiu fałszywego patriotyzmu tej partii, jak również ma stanowić usprawiedliwienie dla realizowanej przez nią polityki podporządkowania całego kraju czynnikom zagranicznym. Czy kult ten może jednak posłużyć jeszcze czemuś gorszemu? Mając polskie doświadczenia historyczne pewnym można być właściwie jednego: jeśli może, to zapewne posłuży.

Dlaczego trzeba rozwalić pomniki kościuszkowców?

Skoro jednych stawiają – drugich trzeba z piedestałów zrzucić. Kolejną rocznicę braterstwa broni Wojska Polskiego i RKKA, władze polskie uczciły burząc Pomnik w Parku Skaryszewskim. To już zdaje się jeden z ostatnich, teraz zapewne przyjdzie czas na likwidację upamiętnień polskiego wysiłku zbrojnego na Wschodzie, symbolizowanego przede wszystkim przez kościuszkowski szlak „od Lenino do Berlina”.

W mniejszych miastach procesy te zresztą zachodzą szybciej i zwłaszcza ostatni rok obfitował w próby niszczenia śladów nie po żadnych Sowietach – ale po polskich partyzantach i żołnierzach walczących z niemieckim okupantem oraz bandytami z UPA. Obecnie można oczekiwać mocniejszego uderzenia, czyli zamachu na najbardziej emblematyczne obiekty – Pomnik Kościuszkowca, warszawską Nike, Pomnik Chwała Saperom czy stołeczny monument generała Zygmunta Berlinga

Bohaterowie nie na dzisiejsze czasy

Oczywiście, jest w tym wszystkim pewna logika: skoro wszystkim ma się utrwalić, że (jak powszechnie wiadomo) powstanie warszawskie wybuchło przeciw Sowietom, a mimo to ci mu nie pomogli - to przecież nie może stać sobie spokojnie pomnik przypominający, że jednak pomóc próbowali. Skoro wyzwolenie przyszło do Polski dopiero wraz z rządzami PiS w 2015 roku – to nie mają prawa istnieć żadne monumenty mówiące o jakichkolwiek udanych walkach o sprawę narodową (ze wspomnianym wyżej wyjątkiem dla martyrologii Wyklętych). Mówiąc prosto – kościuszkowcy nie pasują do kanonu obecnej polityki historycznej III RP nie tylko dlatego, że przyszli ze Wschodu, ale także jako rzadki przykład tych, co wygrali realnie, a nie tylko „moralnie”.

Bo zastanówmy się: jak na tle przegranych powstań, zdrad ze strony sojuszników, ucieczek dowództwa, strat i zniszczeń – wygląda żołnierz polski, który nie tylko został do walki poprowadzony w sensownym momencie, w korzystnym układzie sojuszniczym, a w dodatku jeszcze nie musiał zdobywać broni na wrogu? A na koniec, zamiast na emigrację, do obozu czy do piachu - poszedł odbudowywać kraj… Przecież to w ogóle nie jest materiał na pomnik, ani wzór wychowawczy dla młodzieży!

Szlakiem niepolskich towarzyszy

Zresztą, bądźmy praktyczni – przecież niemal zawsze, kiedy słyszymy „dekomunizacja symboli” – kryje się za tym jakiś prosty, mały biznesik do ukręcenia. Czy mówimy o rojeniach o wysadzeniu Pałacu Kultury, czy gdy kogoś kusi atrakcyjny teren developerski na Wybrzeżu Szczecińskim, róg Okrzei. Żeby zaś zarobić – trzeba czasem trochę wydać, np. na splucie pamięci kościuszkowskiej, a przynajmniej jej zamilczanie. Od dłuższego już czasu rocznica wejścia wojsk polskich do walk z Niemcami na najkrótszej drodze kraju nie jest wspominana w ogóle albo umieszczana wyłącznie w manipulanckim kontekście zbrodni sowieckich. Celowo i świadomie zaś nie przypomina się, że to dzięki akcji zapoczątkowanej właśnie pod Lenino zostało ostatecznie powstrzymane i pomszczone ludobójstwo dokonywane systematycznie na narodzie polskim przez okupanta niemieckiego.

Zamiast tego, kierownicy propagandy i polityki (anty)historycznej III RP idą szlakiem tych niepolskich stalinistów, którzy z premedytacją i w zbrodniczym zamiarze podzielenia i osłabienia Polaków wdrażali system segregacji na „słusznych” i „niesłusznych” kombatantów i weteranów. Proces ten udało się powstrzymać po 1956 r., a zwłaszcza w latach 60-tych – właśnie i także dzięki kościuszkowcom (oraz partyzantom AL) najpełniej odczuwającym jedność z wszystkimi walczącymi o Polskę. I choć rzeczywiście, pełne uszanowanie wszystkich zasług oddanych w tym dziele nastąpiło dopiero w latach 80-tych, a jeszcze w 90-tych trzeba się było upominać o cześć części przynajmniej narodowego podziemia niepodległościowego – to od tamtej pory jesteśmy świadkami bolesnego regresu, ponownego dzielenia polskiej pamięci historycznej, a następnie jej kastrowania i cenzurowania z elementów odrzucanych dla bieżących gier politycznych i cudzych interesów geopolitycznych.

Poszli nasi w bój z bronią i z sensem

Narzucana Polakom wizja II wojny światowej i naszego w niej udziału - nie ma już najczęściej nie tylko nic wspólnego z prawdą historyczną, ale także z taką historyczną polityką i pracą wychowawczą, które mogłyby być korzystne dla przyszłości narodu. Tymczasem, patrząc na zagrożone już dziś pomniki kościuszkowskie i przypominając skazany na zapomnienie wschodni szlak żołnierza polskiego – można i należy odwołać się także do faktów.

Przypomnijmy więc oczywistości – w istociepo 1939 r. udział Polski w II wojnie światowej był polityczny, nie militarny, choć straty i zniszczenia, niestety, ponosiliśmy i jedne, i - zwłaszcza - drugie, a i ważkie role w operacjach wojskowych nam się zdarzały (jak na Wale Pomorskim). W tym właśnie kontekście wystarczy porównać dwie bitwy, obie bez znaczenia militarnego - Lenino i Monte Cassino. Pierwsza miała jednak dla sprawy polskiej fundamentalne znaczenie polityczne, prowadząc nas do Berlina, a w efekcie na Ziemie Zachodnie itd. - druga również politycznie żadnego znaczenia nie miała. Zatem, choć Lenino uchodzi za bitwę drogą pod względem krwi polskiej, a Monte Cassino relatywnie tańszą - to właśnie Lenino okazało się dla Polski politycznie sensowniejsze. Co, rzecz jasna, nie zmienia obowiązku szanowania krwi polskiej przelanej za Polskę w obu tych potrzebach. Bo krew ta pod każdą szerokością geograficzną ma jedną cenę.

Jasnym też jest, że z polskiego punktu widzenia najlepiej byłoby nie walczyć wcale, ale ponieważ w ogóle się nie dało - zostawały te bitwy, które miały sens polityczny (jak Lenino właśnie) i te, które służyły bezpośredniemu ratowaniu życia Polaków (jak działania BCh na Zamojszczyźnie). Czemu jednak te dość proste i samonarzucające się obserwacje nie przystają do obecnie realizowanej w Polsce polityki i – jak to fakty – muszą przegrywać z interesami i interpretacjami?

Bez niesfałszowanej pamięci naród słabnie

Jedną już wspomniano – kościuszkowcy wygrali, politycznie i militarnie, zatknęli polską flagę na gruzach Berlina. Było to naprawdę tak wielkie, historyczne zwycięstwo – że zupełnie nie nadaje się do przypominania Polakom, których trzeba trzymać w emocjonalnej piwnicy pełnej kompleksu klęski i martyrologicznej żałoby, skąd wypuści się ich dopiero jako przeznaczoną na rzeź forpocztę nowej wojny światowej, szykowanej przez globalne elity.

 Przyczyna druga jest jeszcze prostsza – kierunek marszu. Linia jest czytelna: „nic dobrego do Polski ze Wschodu przyjść nie może, zapomnijcie o tym!” – a zatem Polacy są już na wieczność skazani wyłącznie na służenie Zachodowi.

Motyw trzeci jest równie klarowny – na „dekomunizacji” można zarobić, a zwłaszcza mogą zarobić obcy, czy to grający na polskich lękach, czy panoszący się na polskiej ziemi i w polskiej gospodarce. Całość łączy zaś jedno – kościuszkowcy jako zwycięzcy symbolizują moc, wolę istnienia narodu polskiego, która ostatecznie się urzeczywistnia i to przez połączenie siły i rozsądku

Odpowiedzmy sobie sami – czy taki punkt odniesienia potrzebny jest komukolwiek nad Wisłą, w 2018 r., z cudzym wojskiem w granicach, bez gospodarki, z napływającymi imigrantami i bez wizji przyszłości?

Ano właśnie. Dlatego nie wolno pamiętać o bitwie pod Lenino, a pomniki kościuszkowców muszą zniknąć. W Polin są nie tylko niepotrzebne. Przypominają o Polsce, więc są szkodliwe i wrogie.