Dugin: Rosja z dala od Banderastanu
Trudno myśleć o czymkolwiek innym niż kwestia ukraińska; w zalewie widomości, szczególnie intensywnym na Zachodzie – apele o wyjazd obywateli Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej z terytorium Ukrainy, pojawiające się w mediach informacje o tym, że Kijów pospiesznie przenosi całą infrastrukturę instytucji rządowych i punkty dowodzenia na zachód kraju. Tym bardziej, że na ostatnim posiedzeniu NATO Amerykanie ustami Joe Bidena wyznaczyli termin „rosyjskiej agresji” na 16 lutego.
To Zachód chce inwazji
A zatem inwazja.
Już na wstępie zaznaczymy, że nie będziemy brać pod uwagę opcji jakobyśmy świadomie i konsekwentnie się do niej przygotowali. Dlaczego niby teraz? Dlaczego nie w 2014 roku, gdy sytuacja była znacznie bardziej sprzyjająca? Hipotezę o przygotowaniach od razu zatem odrzućmy. Kreml nie zdecyduje się na siłowe rozstrzygnięcie, nawet jeśli obecny stan jest dla niego nie do zaakceptowania.
Pozostaje jedna opcja: Zachód bardzo chciałby tej inwazji i robi wszystko, by do niej doszło.
Co zyskałyby na tym Stany Zjednoczone? Zerwanie stosunków Rosji z Europą i konsolidację rozwalającego się NATO, a także pretekst do nałożenia na Rosję wszelkich możliwych sankcji. Włącznie z prowokowaniem buntu elit rosyjskich, których pochodzące z kradzieży majątki zostałyby błyskawicznie skonfiskowane, przeciwko Władimirowi Putinowi. To, nawiasem mówiąc, niezły plan. Dla nich. Racjonalny.
Jeśli Rosja nie zdecyduje się na inwazję, można ją do tego zmusić. To bardzo proste: wystarczy rozpocząć operację pacyfikacyjną Sił Zbrojnych Ukrainy na Donbasie. W jego okolicach są już wszystkie możliwe siły, te zdolne i te niezdolne do walki. A jeśli Rosja nie zareaguje na takie działania, można będzie zająć Donbas i przejść do Krymu. I dalej realizować ten sam cel. Rosja przecież niemal na pewno w sytuacji krytycznej zdecyduje się na inwazję. Pewnie nie będzie czekać na problemy z Krymem.
Waszyngton aktywował ukraińską bombę
Sytuacja staje się nieco bardziej logiczna, jeśli uznamy, że za całą tą historią stoi Waszyngton, a precyzyjniej – obecne globalistyczne kierownictwo Stanów Zjednoczonych (Biden i spółka) – oraz wspierające go moralnie brytyjskie jastrzębie, które zgłodniałe są geopolitycznego hardkora i pozbawione wpływu na bieg spraw po Brexicie.
Rzecz jasna, NATO nie będzie bezpośrednio wojować za Ukrainę. Dlatego niepotrzebnie martwią się ci, którzy obawiają się atomowej Apokalipsy. Zachód chce nas wciągnąć nie do trzeciej wojny światowej na pełną skalę, lecz do konfliktu o średniej intensywności. Nie mamy przy tym wyboru, czy walczyć, czy nie.
Zachód ma bowiem środki, byśmy nie mogli uchylić się od walki. Niestety, tak właśnie jest. Po wydarzeniach 2014 roku, reintegracji Krymu i wyzwolenia Donbasu, Waszyngton mógł uruchomić w każdej chwili reakcję łańcuchową prowadzącą do wojny. Zwłoka związana była w dużym stopniu z Donaldem Trumpem, który niezbyt interesował się geopolityką i koncentrował się na problemach wewnętrznych. Poza tym, jego amerykański nacjonalizm nurtu paleokonserwatywnego wiązał się dopuszczeniem wielobiegunowości. A jego konflikt z globalistami (z tym „bagnem”, swamp, którego w końcu nie udało mu się osuszyć)pchał go do prowadzenia jeszcze bardziej kontrastującej z nimi polityki zagranicznej. Stąd wzięły się oskarżenia pod jego adresem o sympatie do Rosji. Tymczasem żadnych większych sympatii do niej nie żywił. Żywił jednak szczerą antypatię do globalistów. I to wystarczyło. Zaraz po tym, jak tylko globalistyczna partia liberalnych jastrzębi i neokonserwatystów powróciła wraz z Bidenem do Białego Domu, wróciła również atlantycka geopolityka. Co za tym idzie, kwestia aktywizacji ukraińskiego ładunku wybuchowego, była już tylko sprawą techniczną. Mogli to zrobić w dowolnej chwili. Czy postanowili, że odpowiednia chwila nastąpiła właśnie teraz?
Chcą przelewu słowiańskiej krwi
Rodzi się nieodparte wrażenie, że zaplanowana przez Waszyngton inwazja zacznie się lada moment. Wbrew naszej woli. Rosja nie może jednak błyskawicznie nie odpowiedzieć na aktywne działania pacyfikacyjne na Donbasie, jeśli one nastąpią.
A to już zupełnie nie zależy od Moskwy. Oczywiście, Kijów się w tej sprawie ociąga. Komu chciałoby się tracić kraj, albo co najmniej topić go we krwi? NATO nie zamierza nikogo ratować. Ważne, by przelać jak najwięcej słowiańskiej krwi. Waszyngton nie odstępuje od swoich planów.
Stąd właśnie wzięła się odmowa ustosunkowania się do żądań Rosji względem NATO i całkiem już bezczelne démarche Angielki Elizabeth Truss w sprawie Rostowa i Woroneża. Był to nie tylko wyraz totalnej niekompetencji, ale również obojętności na realia rosyjskiego świata, w tym Ukrainy, którą w rzeczywistości odczuwają globaliści. Mają gdzieś te trudne do wymówienia, słowiańskie nazwy miejscowości. Żyją już paradygmatem inwazji i działają tak, jakby do niej już doszło. To typowa metoda wojny hybrydowej: to, co ma dopiero nastąpić, opisuje się tak, jakby już się wydarzyło.
Lwowska Ukraina
Wyobraźmy sobie, że Zachód doprowadzi sytuację do stanu bez wyjścia i inwazja stanie się nieunikniona.
Zachodnie tabloidy pełne są scenariuszy tego, w jaki sposób wszystko się odbędzie i czym się zakończy. Niektóre te wizje są całkiem realistyczne, inne jednak są niewiarygodnymi bredniami. Niemal wszędzie wspomina się jednak o udanym przejęciu przez Rosjan Ukrainy Wschodniej i Kijowa oraz o powstaniu linii obronnej rusofobicznego oporu na zachodzie Ukrainy. I właśnie tam, na ten zapasowy przyczółek, który być może jest właśnie przygotowywany, NATO mieć będzie bezpośredni dostęp w przypadku nadzwyczajnej sytuacji. Tymczasową stolicą podmiotu, który Zachód uzna za „Ukrainę”, może zostać Lwów. I to właśnie z niego prowadzona będzie działalność wojskowo-terrorystyczna na wielką skalę.
Niczego wam to nie przypomina? Czyż nie według podobnego scenariusza toczyła się walka o kijowski tron wielkiego księcia pomiędzy Księstwem Władimirskim a Księstwem Halicko-Wołyńskim, którą podgrzewał przy pomocy prozelityzmu tron papieski? Sam Kijów przechodził z rąk do rąk, aż w końcu stracił swoje znaczenie i z wielkiej stolicy stał się prowincjonalnym miasteczkiem. Dalszy ciąg znamy – rozeszły się drogi dwóch, niemal równych części rosyjskiego świata. Ruś Władimirska, a potem Ruś Moskiewska stała się potężnym, światowym Imperium. Na terytoriach zachodnich Rusini stali się pogardzaną kastą niższą w katolickiej Europie Wschodniej. To była cena przysłanej przez papieża korony dla dumnego księcia Daniła Halickiego. Zachód zawsze postępował w ten sam sposób: obiecuje pomóc i uratować, by potem cynicznie porzucić. Widzimy to w historii upadku Konstantynopola osłabionego wcześniej wiarołomnymi atakami krzyżowców, widzimy na przykładzie losu Micheila Saakaszwiliego.
Potworek halicko-wołyński
A teraz pewne zaskoczenie. Przyjęło się sądzić, że partia rosyjska i geopolityka eurazjatycka mają dość ambitne cele i dążą do rozszerzenia granic Rosji – Eurazji oraz rosyjskiego świata. I słusznie. Należy jednak uczynić wyjątek w przypadku Ukrainy Zachodniej. Profil etnosocjologiczny, historyczny i psychologiczny tych regionów – za wyjątkiem Rusinów Zakarpackich i niektórych autentycznie prawosławnych społeczności na Wołyniu – uniemożliwia ich integrację z Eurazją. Sprowadzeni z powrotem do wspólnego państwa przez Josifa Stalina mieszkańcy Ukrainy Zachodniej nigdy nie zaakceptowali Imperium. To właśnie oni stanowili siłę napędową ekstremalnej ukraińskiej rusofobii, co na koniec doprowadzi zapewne do kresu tej nieudanej struktury, mającej ambicje do państwowości.
To na tych terenach chce trwale zaczepić się Zachód. I warto zastanowić się nad tym, czy nie pozwolić mu tego zrobić. Bo w innym wypadku, nawet jeśli Rosji uda się przejąć kontrolę nad całą Ukrainą (do czego prowokują nas atlantyści), ten zachodni przyczółek nigdy się z tym nie pogodzi i szukać będzie sposobów wewnętrznego osłabiania każdego neutralnego i umiarkowanego rządu przyszłej Ukrainy lub tej struktury, która pojawi się w jej miejsce. Zresztą, obecna kondycja instytucji politycznych tego kraju jest do tego stopnia żałosna, że pozostawianie jej samej sobie, w nadziei na lojalność sił integracyjnych, byłoby czymś wyjątkowo krótkowzrocznym.
Wreszcie, nawet jeśli uda im się sprowokować nas do inwazji, to z pewnością nie dadzą rady pchnąć nas do stosowania terroru wobec prawdziwie bratniego nam narodu, w zasadzie narodu naszego własnego. Tym samym, bylibyśmy skazani po wsze czasy na kontakty z tym halicko-wołyńskim potworkiem. Ich reedukacja nie udała się nawet Stalinowi, który przecież nie bał się stosowania wszelkich możliwych środków.
Banderastan to nie sprawa Rosji
Dlatego trzeba pomyśleć, czy nie lepiej zostawić ich samym sobie. I czy nie zacząć budowy ukraińskiej państwowości – która byłaby też i naszą, bo przecież niezbędne jest kompletne Odrodzenie Słowiańskie – od zera. Obwody zachodnie mogą sobie zostać „Ukrainą” (której my, oczywiście, nie uznamy) albo zmienić nazwę na „Banderastan”. Tymczasem ze zdrowej części kraju możliwe stanie się zbudowanie czegoś nowego.
Krym odszedł, Donbas też. Takie stopniowe rozbijanie czegoś, co nie miało nawet w historii szansy, by powstać, byłoby czymś niegodnym i nie dalekowzrocznym. Ratujmy zatem wszystkich naraz, ale tylko tych, którzy są na to gotowi i którzy choć trochę akceptują taki obrót zdarzeń.
To tylko geopolityczne refleksje. Nie mam żadnych niejawnych informacji i nikogo do niczego nie wzywam. Analizuję tylko. I w wyniku tej analizy dochodzę do wniosku, że w przypadku inwazji – wyłącznie w tym przypadku! – kwestia obwodów zachodnich obecnej Ukrainy powinna zostać rozstrzygnięta w sposób najbardziej delikatny i ostrożny z możliwych. Budowa Imperium, a tym bardziej odbudowa Imperium utraconego, to najtrudniejsza ze sztuk, a nie jakiś liniowy i – tym bardziej – monotonny proces.
prof. Aleksandr Dugin
Źródło: https://t.me/russica2/44180, https://t.me/russica2/44181, https://t.me/russica2/44182
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.