Dugin: dwie Ameryki
Tematem numer jeden na świecie stało się wyjątkowo nie relacjonowanie rosyjskiej Specjalnej Operacji Wojskowej (SOW) i krachu zachodniej gospodarki, lecz postanowienie Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych powracające do sprawy Roe versus Wade z 1973 roku dotyczącej unieważnienia konstytucyjnych gwarancji prawa do przerywania ciąży.
Teraz kwestia aborcji przeniesiona zostanie na poziom każdego ze stanów. Prokurator generalny stanu Missouri Eric Schmitt natychmiast oznajmił o wprowadzeniu zakazu aborcji. Doprowadziło to do wybuchu w Stanach Zjednoczonych, a cała globalistyczna ich część po otrzymaniu takiego ciosu wyszła z jękiem na ulice, wrzeszcząc, bezmyślnie paląc samochody i grabiąc sklepy. Moim zdaniem, to bardzo znaczące.
Rzecz w tym, że jedyną, niezdyskredytowaną jeszcze do końca władzą w Stanach Zjednoczonych były do niedawna sądy. Ich autorytet nie był kwestionowany przez żadne siły polityczne.
Uważano, że korupcja i ideologiczne lobby nie zdołały do końca przejąć kontroli nad sądownictwem. Do czasu aż nominowani przez Donalda Trumpa sędziowie wykonali swój ruch.
Wszystko to wymaga poważnej analizy.
Chodzi o to, że nie istnieją jedne Stany Zjednoczone, lecz dwa kraje i narody pod tą samą nazwą. I staje się to coraz bardziej widoczne. Rzecz tym razem nie w republikanach i demokratach, między którymi toczy się coraz brutalniejszy konflikt. W społeczeństwie amerykańskim ma miejsce podział przebiegający dużo głębiej.
Połowa ludności Stanów Zjednoczonej to zwolennicy pragmatyzmu. Oznacza to, że istnieje dla nich wyłącznie jedno kryterium wartościowania: it works, czy it doesn’t work (czy coś działa, czy nie). Nic więcej. Nie ma żadnych dogmatów dotyczących podmiotu i przedmiotu.
Każdy może się uważać za kogo chce, choćby za Elvisa Presley’a czy Świętego Mikołaja, i jeśli to działa, nikomu nic do tego. To samo dotyczy świata zewnętrznego: nie ma żadnych nienaruszalnych zasad, możesz postępować z nim, jak zechcesz, ale jeśli odpowie on zdecydowanie na twoje działania, to jest to już tylko twój problem.
Nie ma żadnej istotowości, są tylko akty współdziałania. Taka jest podstawa pierwotnej tożsamości amerykańskiej. Właśnie tak tradycyjnie Amerykanie odczytywali liberalizm: jako wolność, by myśleć co się chce; wierzyć, w co się chce i zachowywać się tak, jak się chce. Oczywiście, jeśli w wyniku tego powstają sytuacje konfliktowe, wolność każdego ograniczana jest wolnością innego, lecz jeśli nie spróbujesz się przekonać, nie ustalisz, gdzie przebiega ta cienka linia graniczna. Próbuj, a nuż się uda.
Do pewnego momentu takie było właśnie społeczeństwo amerykańskie. Zakaz aborcji, dopuszczalność aborcji, zmiana płci, karanie zmiany płci, parady gejowskie czy imprezy neonazistowskie – wszystko było możliwe, niczego z góry nie zakazywano, decyzje mogły być różne. Ostateczną instancją, która orzekała czy coś się sprawdza czy nie, był sąd, który kierował się wielością trudnych do przewidzenia przesłanek, precedensów i wyobrażeń.
Na tym polega sekret Amerykanów, kompletnie niezrozumiany przez Europejczyków, będący kluczem do ich sukcesu – nie znają oni żadnych granic, a zatem idą dokąd chcą, dopóki ktoś ich nie zatrzyma. I to działa.
Jednak wśród amerykańskich elit, składających się z ludzi bardzo różnego pochodzenia, na pewnym etapie pojawiła się masa krytyczna ludzi całkiem innych, nie-Amerykanów. Zazwyczaj to przybysze z Europy, często z Rosji. Wielu z nich to etniczni Żydzi, przesiąknięci jednak wartościami oraz kodami kulturowymi europejskimi i rosyjsko-radzieckimi.
To oni przynieśli do Stanów Zjednoczonych odmienną kulturę i filozofię. Nie rozumieli i nie uznawali amerykańskiego pragmatyzmu, traktując go wyłącznie jako środowisko sprzyjające ich osobistemu awansowi. Korzystali zatem z dawanych przez Amerykę szans, lecz nie zamierzali kierować się logiką libertariańską, której obce były wszelkie nawiązania do totalitaryzmu.
W istocie te cudzoziemskie elity uprowadziły starą, amerykańską demokrację. To właśnie one stanęły na czele struktur globalistycznych i stopniowo przejęły władzę w Stanach Zjednoczonych.
Te najczęściej lewicowo-liberalne, czasem wręcz otwarcie trockistowskie elity doprowadziły do kondycji głęboko sprzecznej z amerykańskim duchem – do wiary w liniowy postęp. Postęp i pragmatyzm wzajemnie się wykluczają. Postęp może być dobry wyłącznie, jeśli wiąże się ze skutecznością.
Jeśli natomiast jest nieskuteczny, należy z niego zrezygnować. Taka jest zasada pragmatyzmu: coś działa lub coś nie działa. Jeśli chcesz iść naprzód, proszę bardzo. Chcesz się cofnąć – też nie ma problemu. To właśnie wolność po amerykańsku. Po staroamerykańsku.
Tymczasem emigranci ze Starego Świata przynieśli ze sobą diametralnie odmienne podejście. Dla nich postęp był dogmatem. Cała historia traktowana była przez nich jako nieustanne poprawianie, nieprzerwany proces wyzwolenia, doskonalenia, rozwoju i powiększania wiedzy. Postęp był filozofią i religią.
W imię postępu, który wiązał się z ciągłym poszerzaniem zakresu indywidualnych swobód, rozwojem technicznym, odejściem od tradycji i zakazów, można było pójść na wszystko. I nie miało już znaczenia czy to działa, czy nie. Ważny był postęp.
Wszystko to oznaczało całkowicie nową z punktu widzenia tradycji amerykańskiej interpretację liberalizmu. Stary liberalizm twierdził, że nikt nie może mi nigdy niczego narzucać.
Nowy liberalizm odpowiadał: kultura odrzucenia, zawstydzenia, całkowitej eliminacji dawnych przyzwyczajeń, zmiany płci, wolności decydowania o ludzkim płodzie (pro-choice), równouprawnienie kobiet i ras to nie tylko możliwość, lecz konieczność. Stary liberalizm głosił: możesz być kim zechcesz, byleby to tylko działało. Nowy odrzekał: nie masz prawa nie być liberałem. Jeżeli nie jesteś postępowcem, jesteś nazistą i trzeba cię zlikwidować. W imię wolności, LGBT+, transpłciowości i sztucznej inteligencji trzeba być gotowym na wszelkie ofiary.
Przez ostatnie dekady narastał konflikt dwóch społeczności – starej, libertariańskiej, pragmatycznej i nowej, neoliberalnej, postępowej – który w czasach Trumpa osiągnął punkt kulminacyjny. Trump uosabiał jedną Amerykę, a jego przeciwnicy, globaliści-demokraci – inną. Filozoficzna wojna domowa osiągnęła stadium krytyczne. Poszło w niej właśnie o rozumienie wolności. Stara Ameryka uznaje wolność indywidualną, za coś co wyklucza narzucanie czegokolwiek z zewnątrz, żądanie wykorzystywania swobód w taki, a nie inny sposób, w jakimś konkretnym celu, wykluczającym cele inne. Na przykład, wolność aborcji i parad gejowskich, ale już w żadnym razie nie dla zakazu aborcji i potępiania perwersji. Nowa Ameryka, przeciwnie, upiera się przy tym, że wolność wymaga stosowania przymusu wobec tych, którzy nieprawidłowo ją rozumieją. Oznacza to, że wolność powinna mieć normatywną definicję, i to sami neoliberałowie określają, w jaki sposób i kto może z niej korzystać i jak należy ją rozumieć. Stary liberalizm był libertariański. Nowy jest otwarcie totalitarny.
W tym właśnie kontekście trzeba rozpatrywać postanowienie Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych w kwestii ponownego rozpatrzenia sprawy Roe versus Wade z 1973 roku dotyczącej aborcji. Rozstrzygnięcie to wychodzi z założeń starego liberalizmu i pragmatyzmu.
Zwróćmy uwagę, że nie zakazuje ono aborcji, a jedynie stanowi, że prawo federalne nie powinno mieć w tej sprawie głosu decydującego. Stany mogą rozwiązywać tą kwestię tak, jak chcą. Oznacza to jednak, ni mniej, ni więcej, że czas można cofnąć. Że można poruszać się zarówno w jednym kierunku – postępowym, jak i w drugim, całkowicie odwrotnym. Ważne, żeby to działało. Kwestia nie dotyczy zatem wcale aborcji. Rzecz w rozumieniu natury czasu. W głębokim podziale społeczeństwa amerykańskiego. W tym, że jedna Ameryka coraz bardziej otwarcie przystępuje do wojny z drugą.
Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych swoim postanowieniem staje na drodze całej dyktatorskiej strategii globalistycznych elit neoliberalnych, które działają, trochę jak rosyjscy bolszewicy, w imię przyszłości. Postęp ma usprawiedliwiać wszystko. Do tej pory wszystkie rozstrzygnięcia korzystne były z punktu widzenia indywidualizmu, egocentryzmu i hedonizmu. A tu nagle Sąd Najwyższy robi zdecydowany krok w tył. Jak to możliwe? Doprowadzeni niedawno na skraj rozpaczy „starzy” Amerykanie, pragmatycy i libertarianie świętują: wreszcie mamy znów wolność, by robić, co zechcesz, a nie tylko to, co każą ci postępowcy i technokraci; możesz iść w dowolnym kierunku, a nie wyłącznie tam, dokąd zmuszają cię dążyć globaliści. Odważny prokurator generalny Missouri pokazał już, jak można z tego skorzystać. Brawo! Mamy do czynienia z rewolucją pragmatyczną, konserwatywną rewolucją po amerykańsku.
Oczywiście, cała globalistyczna, postępowa mierzwa będzie to teraz blokować.
Doszło do czegoś nie mniej ważnego, jak wybór Trumpa. Stara Ameryka wystąpiła z kontruderzeniem przeciwko nowej. „Każde królestwo, wewnętrznie skłócone, pustoszeje” (Mt 12,25). Oby jak najszybciej.
prof. Aleksandr Dugin
Źródło: https://t.me/russica2/46940, https://t.me/russica2/46941, https://t.me/russica2/46942.