Ma się ku zmierzchowi zachodniemu światu…
Amerykańskie wybory prezydenckie najlepiej widać przez pryzmat kryzysu amerykańskiego przywództwa światowego oraz globalnego liberalnego kapitalizmu jako takiego. Rywalizacja Trump-Biden jest więc najdoskonalej chyba od lat spersonifikowanym starciem dwóch ścieżek geopolitycznych i ekonomicznych Stanów Zjednoczonych i szerzej, całego świata zachodniego. Ostatni raz tak wyraźne rozróżnienie mieliśmy bodaj w 1960 r., kiedy John F. Kennedy wygrał (w bardzo kontrowersyjny sposób) z Richardem Nixonem.
Faktor ekonomiczny
Oczywiście, od tamtej pory zmieniły się formy uprawiania polityki, jej zewnętrzny wizerunek, innych też używa się treści, by przyciągnąć uwagę zachodniej opinii publicznej. Niemniej zasada ogólna pozostaje niemal ta sama – czy chwilową przewagę zdobędzie/utrzyma amerykański sektor wojenno-przemysłowy, nastawiony na wzmocnienie rynku wewnętrznego, odbudowę Ameryki jako silnego państwa, czy wizja globalnej ekspansji finansowej z USA jako strażnikiem interesów międzynarodowej finansjery. Paradoks polega jedynie na tym, że główne partie w ciągu ostatnich 60 lat zamieniły się miejscami i dziś do Republikanie walczą o pozycję dolara jako waluty narodowej, podczas gdy Demokraci strzegą umocowania czeków Rezerwy Federalnej jako globalnego środka rozliczeniowego – i narzędzia kumulacji globalnych długów.
Właśnie to fundamentalne ekonomiczne rozróżnienie warunkuje również polityczne programy obu kandydatów. Dla kapitalizmu typu przemysłowego, reprezentowanego przez Donalda Trumpa - głównym konkurentem pozostają Chiny, które (wyciągając wnioski z historii) wymknęły się z ewentualnej pułapki walutowo-zadłużeniowej zastawianej przez USA (która okazała się tak skuteczna wobec Japonii w 1985 r.). Z kolei wielka finansjera, wiążąca obecnie swoje nadzieje raczej z Joe Bidenem widzi w Chinach co najwyżej następny etap ewolucji globalnego kapitalizmu, a być może nawet kandydata do roli zastąpienia Stanów Zjednoczonych w procesie, w którym wcześniej światowymi centrami finansowymi były już Wielka Brytania i Holandia.
Konsekwentnie zatem – D. Trump chce zniszczyć wszystko, co stoi mu na drodze realizacji programu izolacji i pokonania Chin, podczas gdy Demokraci widzą przyszłość stosunków amerykańsko-chińskich jako inkorporację, bez rozstrzygania kto w niej wygra i przy założeniu, że tak czy inaczej to sektor finansowy (niczym kasyno) zawsze wygrywa. Nadmiar amerykańskiej agresji, w tym zwłaszcza konieczność uzasadnienia rekordowych wydatków zbrojeniowych – ta część amerykańsko establishmentu wolałaby zogniskować na mniej ważnych kierunkach, jak np. Rosja i Europa Środkowa, co zresztą jest zgodne ze współistotnym dla tej części zachodnich elit priorytetem rozszerzania panowania liberalnej tak zwanej demokracji i towarzyszących jej nieuchronnie treści kulturowych i cywilizacyjnych, mających skutkować budową nowego człowieka i globalnego społeczeństwa. Oczywiście – pod władzą rządu światowego.
Druga kadencja – najlepszy czas na wojnę
W rywalizacji tych dwóch wizji nie powinniśmy jednak pomijać także punktów stycznych i wspólnych obu kandydatów. Takim elementem constans amerykańskiej polityki – niewzruszenie pozostaje pozycja „Izraela”, potwierdzając tylko fakt, że drugim obok Palestyny państwem okupowanym przez syjonistów są Stany Zjednoczone. Oczywiście, widać pewne różnice – Donalda Trumpa cechuje typowa nadgorliwość neofity, zabieganie o pełne poparcie wpływowego lobby syjonistycznego, stąd preferowane przez obecnego prezydenta prymitywne rozwiązania siłowe, jak choćby przymuszanie mniejszych, zależnych państw do przenoszenia swych ambasad do Jerozolimy (co widzieliśmy niedawno na przykładzie Serbii). D. Trump czuje, że wciąż musi udowadniać obiecany przez siebie status „największego przyjaciela Izraela”, a to skutkuje ruchami nerwowymi i agresywnymi (jak pamiętne zamordowanie Generała Soleimaniego w styczniu 2020 r.).
Należy też brać pod uwagę, że podczas swojej ewentualnej drugiej kadencji D. Trump nie będzie już skrępowany swym nieformalnym zobowiązaniem do prowadzenia polityki wymuszeń, ale jednak bez wojny. Nie można więc wykluczyć, że ewentualna re-elekcja prezydencka będzie oznaczać pełnowymiarowy konflikt – niemal na pewno na Bliskim, a bardzo prawdopodobne, że i na Dalekim Wschodzie. Amerykanie uciekali z Syrii także dlatego, żeby D. Trump mógł pochwalić się, że nie rozpętał żadnej nowej wojny i dzięki temu zasłużył na re-elekcję. Jeśli jednak już ją uzyska – będzie jak strzelba wisząca na scenie podczas teatralnego przedstawienia: po prostu będzie musiał wystrzelić dokładnie w ostatnim akcie.
W przeciwieństwie zaś do kandydata Republikanów – Demokrata będzie raczej dalej kontynuował politykę miękkiej ekspansji, kolorowych rewolucji, w których tak dzielnie liberalni demokraci sekundują George’owi Sorosowi. W istocie więc, z punktu widzenia np. Iranu – cała różnica sprowadza się do tego, czy zostanie zbombardowany przez izraelskie rakiety pod osłoną amerykańskich myśliwców i lotniskowców, czy też na ulice tamtejszych miast wyjdą tłumy otumanionej przez internet młodzieży prowadzonej przez liberalnych agitatorów. I analogicznie – są to też pytania istotne także np. dla Białorusi, no i dla Polski, która może pozostać geopolitycznym zadupiem zadup śniącym o własnej mocarstwowości w ramach nowej amerykańskiej Europy trójmorskiej, a może znowu być państwem frontowym. Dla nas jest to więc gra lose-lose.
Czasy ostateczne
Realnie bowiem mamy do czynienia z czasami ostatecznymi tak korporacyjnego kapitalizmu, jak i liberalnej demokracji. I albo oba te stadia degeneracji ludzkości przejdą na kolejne stadium, rządu światowego oraz eliminacji państw jako zbędnego poziomu pośredniego zarządzania tak ekonomią, jak i świadomością społeczną – albo zdegenerowany system zachodni upadnie pod ciężarem wewnętrznych sprzeczności, w tym załamania gospodarczego, którego nie da się przecież rolować w nieskończoność.
Oczywiście, odpowiedzi na pytanie co się stanie, która przyszłość nas czeka – nie uzyskamy bynajmniej 3. listopada 2020 r., podczas amerykańskiego wieczoru wyborczego. Z pewnością jednak nad ranem dnia następnego będziemy już bliżej odgadnięcia jaka wojna czeka nas najpierw – z Iranem i Chinami, czy z Rosją. Bo mniej więcej do tego sprowadza się wybór Trump-Biden.